Halina Birenbaum

PRZESZŁOŚĆ, KTÓRA NIE CHCE UMRZEĆ


Tadek Geszychter on the right, a friend in the middle and Zygmunt on the left, Poland probably 1937

Minęły lata odkąd napisałam moją książkę Nadzieja umiera ostatnia, o losach moich i moich bliskich w warszawskim getcie oraz w niemieckich obozach zagłady na Majdanku, Auschwitz i innych. Około dwa lata minęło już także od czasu, gdy pewien ksiądz katolicki z Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu poprosił mnie o napisanie skrótu mojego świadectwa o tych zdarzeniach, do 10 stron w sposób jakim zazwyczaj opowiadam o nich młodzieży i dorosłym w różnych krajach...

Kiedy zasiadłam do pisania tej książki, bałam się, że nie będę w stanie objąć tego ogromu ludzi i zdarzeń, których doświadczyłam z bliska w latach Holocaustu, długich jak wieki, co spowodowało, iż nie przyłożyłam większej uwagi do wymieniania imion ludzi, których opisywałam i o których losach opowiadałam.

Ich charaktery, zachowanie się, reakcje w warunkach piekła tam, życie i śmierć tak wielu wydawały mi się nieporównalnie ważniejsze – bo, co powie ludziom samo imię nieznanego człowieka? – myślałam wówczas. Wypełniłam jednak ten brak w skróconej wersji mego świadectwa – w monografii Życie jako nadzieja opublikowanej w kilku językach w internecie, którą musiałam pod wewnętrznym naciskiem wspomnień rozszerzyć podwójnie, ponad owe dziesięć stronic, o jakie mnie poproszono.

Już dawno ulotniły się w przestworzach głosy, obrazy, zapachy i dymy spalanych ulic getta warszawskiego mojego dzieciństwa i dojrzewania – obozów śmierci, którymi tam oddychałam. Ich ślady w głębi mojej duszy nie są widocznie na zewnątrz. Opowiadam o nich, wracam do tych wspomnień niezliczoną liczbę razy, w różnych językach, w rozmaitych krajach – grzebię w życiu które było, ich i swoim własnym wśród nich, jak w grobie duchów we mnie, imion, twarzy, obrazów i zdarzeń, które przykrywam sobą, moim istnieniem, jak żywą macewą.

Upieram się przywrócić do życia zamordowanych i wierzyć, że jest to możliwe przez pisanie i opowiadanie na przekór zimnej logice rzeczywistości... I tak trwa to od mego wyzwolenia z Neustadt-Glewe, ostatniego obozu, w którym byłam zamknięta na niemieckiej ziemi do 3 maja 1945 roku.

W moją pamięć wyryły się najdrobniejsze szczegóły z każdego z tych miejsc i ludzi tam, z każdej godziny i chwili. Ryję w nich jak kret, szukam życia w umarłych, by ich odczuć i przekazywać pamięć o nich następnym pokoleniom, które nie wiedzą o ich istnieniu na tym świecie, zanim zostali oni zgładzeni z niego doszczętnie. Pragnę stworzyć moimi wątłymi siłami most nad przepaścią Tamtej przeszłości do teraźniejszości tutaj. I zdarza mi się, że nagle odzywa się jakieś echo cudowne, dowód, iż moje wysiłki nie są daremne, że życie jest pełne nieoczekiwanych niespodzianek, nie zawsze złych akurat.

Natykam się nieraz przypadkowo na utwory czy osoby z Tamtego zgładzonego świata związane z moją przeszłością, dziś włączające się w teraźniejszość, jak części łamigłówki mojego pochodzenia i losów, jak odkrycia z wykopalisk archeologicznych, spod ziemi, spod gór gruzów i zgliszcz. Dowody na to, że to wszystko kiedyś było, zdarzyło się, tak jak zostało opisane przeze mnie i wielu innych, bo trudno już jest to nawet sobie samemu realnie uzmysłowić.

Napisałam na początku swej książki Nadzieja umiera ostatnia i po latach dodałam trochę szczegółów we wspomnianym skrócie Życie jako nadzieja, między innymi tak:

"... rodzice  znaleźli pokój na Muranowskiej w kamienicy nr 7/9 u pewnej dentystki, Żydówki. W pięciopokojowym mieszkaniu gnieździły się już cztery rodziny, sypiano także w kuchni. ..."

(Losy tej rodziny z kuchni opisałam po latach w wierszu To był tylko początek.) Nasz dom wraz całym mieniem spalił się na Nowiniarskiej w czasie bombardowania Warszawy.

I dalszy fragment z Nadziei:

"... chociaż sama nie głodowałam jeszcze, serce ściskało mi się na widok męki głodowej innych ludzi, moich koleżanek, Elusi i jej rodzeństwa, dzieci dentystki, u której mieszkaliśmy, sparaliżowanej po szoku nerwowym, jakiego doznała w czasie bombardowania Warszawy we wrześniu 1939 roku. ..."

A pod koniec w tej samej książce, w rozdziale o postrzeleniu mnie w Auschwitz przez wartownika niemieckiego w styczniu 1945 roku, wracam znów do opowieści z getta w rozmowie z sanitariuszem na rewirze ("szpitalu") w Auschwitz:

"... chciałam, aby bodaj z opowiadań poznał moją matkę, ojca, braci. Moich kolegów z getta: Pińka Zborowskiego, który cieszył się największą sympatią w grupie moich równieśników na podwórku, a który zawsze mi dokuczał i nieraz mnie doprowadzał do płaczu (ojciec Pińka i wujek, Fryszberg, byli członkami komitetu domowego w naszym domu i pomagali sąsiadom, którzy nie mieli już co jeść. Ojca Pińka zastrzelili Niemcy na ulicy na początku wielkiej akcji, Pińka z matką i Fryszberga z żoną i malutkim synkiem, Jurkiem, zawlekli na Umschlagplatz, do Treblinki); grubego i śmiesznego Mariana Kokieta (syna adwokatów), który był najlepszym uczniem w naszym komplecie; małego Sewka Zajnderosa z Nowolipia, który pisał takie śliczne wiersze (spotkałam Sewka w drodze na Majdanek, gdy nas tam zawlekli w wagonach bydlęcych, po powstaniu w getcie, na początku maja 1945 roku. Został zagazowany na Majdanku)."

Lubiłam moje koleżanki, zwłaszcza Ernę Zajdman i Elusię Geszychter, córkę dentystki, u której mieszkaliśmy na Muranowskiej. Lubiłam przesiadywać przy łóżku sparaliżowanej dr Geszychter, słuchać zabawnych historyjek z jej dzieciństwa, młodości spędzonej w Rosji i z czasów praktyki lekarskiej w Polsce.

Lubiłam przyglądać się, jak Elusia obiera miękkie, zmarznięte kartofle, kroi je cieniutko, ostrożnie, aby ich najmniej ubyło, z powagą i w skupieniu wsypuje do garnka z wodą, stawia na z trudem rozpalony piecyk (mokre drzewo było tańsze i łatwiejsze do kupienia). W milczeniu podziwiałam, jak szybko i zręcznie, z jakim zapałem i umiejętnością przygotowuje zasmażkę do zupy z jednego dekagrama masła i szczypty mąki, które co dzień kupowała w pobliskim sklepiku. Zanim jeszcze zupa zdążyła się zagotować, Elusia zdejmowała z garnka pokrywkę, zanurzała w wodzie łyżkę i brała sobie małą zaliczkę; smakowała z rozkoszą ten wyczekiwany, jeden jedyny posiłek w ciągu dnia; oblizywała starannie łyżkę, przykrywała garnek, żeby po chwili rozpocząć na nowo degustację. Kiedy wreszcie zupa była gotowa, Elusia nalewała sobie i matce po talerzu; jadły łapczywie i z takim zadowoleniem, że nieraz, patrząc na nie, nabierałam szalonego apetytu, chociaż byłam syta i w naszym "domu" jadałam smaczniejsze potrawy...

Ceremoniał gotowania i jedzenia nigdy nie ulegał żadnym zmianom, tylko twarze Elusi i pani Geszychterowej stawały się z każdym dniem bledsze i bardziej ziemiste, a brzuchy ich wzdymały się od tej jałowej kartoflanki...

Niemal wszyscy zginęli w Treblince... Poszli "dobrowolnie" na Umschlagplatz na początku wielkiej akcji latem 1942 roku, podczas której Niemcy przyrzekli "ochotnikom" do wagonów jeden bochenek chleba i kilogram marmolady z brukwi... Ernę Zajdman z rodzicami zatopili w bunkrze na Nalewkach w czasie likwidacji ostatecznej getta i żydowskiego powstania w kwietniu 1943 roku. O mało nie podzieliłam ich losu, ale tamtego wieczoru Marek, mój starszy brat, nie pozwolił mi zostać na noc u Erny, czego tak bardzo pragnęłyśmy obie...
 

* * *


Przed kilkoma dniami, pod koniec listopada 2004, zadzwonił mój domowy telefon i w słuchawce odezwał się głos nieznanej mi kobiety: "Pani mnie nie zna, ale ja znalazłam właśnie w internecie imiona rodziny Geszychter podane przez Panią... Jestem córką Zygmunta Geszychtera... Moja siostra dotarła do tego opowiadania w internecie niespodziewanie... Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej, bo my nie wiemy nic..."

Dreszcz mną wstrząsnął. Nie wierzyłam, w pierwszej chwili też nie okazałam mego poruszenia. Powiedziałam tylko, że znałam z bliska tę rodzinę, wiem o niej wiele i oczywiście, mogę opowiedzieć. Z miejsca dowiedziałam się, iż ojciec im niczego nie opowiadał o swej przeszłości i o rodzinie, bo także nie zdążył – zmarł wkrótce po wojnie w wieku 48 lat, gdy obie córki były jeszcze małe. Matka również nie wiedziała o niczym, nie znała rodziny męża i nie mogła niczego przekazać dzieciom.

A ja tak często słyszałam wtedy o najstarszym synie Geszychterowej, Zygmuncie! W atakach kurczów i bólu zwykła wołać pieszczotliwie "Zygmusiu!", jakby w dźwięku jego imienia znajdowała pocieszenie i ulgę jakąś...


Zygmunt Geszychter in the Polish army 1945

Nazajutrz po tej rozmowie telefonicznej, obie siostry zjawiły się w moim domu z pięknym bukietem ciemnoczerwonych róż. I jakby nagle zmartwychwstała rodzina wraz z wszystkim stamtąd! Moje dzieciństwo w warszawskim getcie na Muranowskiej, moja rodzina, sąsiedzi z tej kamienicy, koledzy i koleżanki, towarzysze zabaw na podwórku i marzeń o świecie bez Niemców, głodu, strachu, grasującej śmierci...

Przed oczyma znów dzieci dentystki – najstarsza, piękna Bela, Tadek, technik dentystyczny, Elusia, moja przyjaciółka; długie, wspólnie spędzane wieczory podczas obowiązującej godziny policyjnej. Rozmowy i komentarze na temat zdarzeń politycznych, naszej pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji, pogłosek o komorach gazowych, w których Niemcy mordują wszystkich żydów w Chełmnie, Bełżcu, Auschwitz. Wspólne pisanie i czytanie wierszy pełnych goryczy, krytyki wartości humanistycznych, które zdradzały nasze tęsknoty do jaśniejszych dni, nadziei, możliwości życia nie ziszczonych...

Ogarnęły mnie natychmiast wspomnienia, obrazy bliskich, atmosfera grozy i śmierci wokół nas w getcie, poprzedzająca łapanki do wagonów wywożących wszystkich Żydów do obozów zagłady... Elusia i jej matka, z którymi spędziłam wtedy tyle dni, miesięcy i godzin w ciągu trzech lat! Tadek, jej starszy brat i jego milutka dziewczyna, Pepa; Bela i jej zawsze poważny narzeczony (widzę go przed oczyma, ale już nie pamiętam jego imienia...), też lekarz dentysta...

Oni byli babką i wujostwem moich, jakby z nieba spadłych dziś gości, Cipi i Alizy-Elusi, córek Zygmunta, któremu udało się wyrwać z niemieckich szponów i uratować się w Rosji, na Syberii. Z początku docierały jeszcze od niego do getta nieliczne listy stamtąd; pamiętam je także.

Wiele słyszałam od Fani Geszychter o jej mężu, Izydorze Geszychterze, również lekarzu dentyście, który miał to "szczęście", że umarł przed wojną i koszmarami Shoa... Z opowieści Geszychterowej uczyłam się o ludziach  i życiu. Często rozczesywałam jej skłębione od ciągłego leżenia w łóżku włosy, ku jej wielkiemu zadowoleniu.

Wielokrotnie – gdy my jeszcze mieliśmy co jeść dzięki przedwojennym jeszcze kontaktom mojego ojca z pewnym Polakiem, inż. Strójwąsem, dzieliłam się z Geszychterową i Elusią przydzieloną mi przez matkę porcją jedzenia. Sąsiedzi, a także moja matka, których sytuacja była jeszcze nieco lepsza, po kolei dawali raz w tygodniu obiad, przykutej do łóżka dentystce Geszychterowej. Ona i jej rodzina nie miały już z czego żyć, nikt wszak nie leczył sobie zębów w getcie, ani nie płacił im komornego za wynajmowane u nich pokoje.
 

* * *

Cipi, starsza wnuczka Geszychterowej jest bardzo do niej podobna. O mało nie wybuchłam płaczem na jej widok. Nagle jakbym ujrzała je obie jednocześnie w wyobraźni – byłam Tam i tutaj w tej samej chwili, z trudem dźwigając siebie z tym ciężarem, którego nie da się komukolwiek dokładnie przekazać, mimo chęci z mojej strony oraz wielkiego pragnienia zdumionych sióstr dowiedzenia się jak najwięcej o ich nieznanej rodzinie.

Jak opowiedzieć to, co we mnie? To, co było wspaniałe przed Holocaustem i tak straszne na końcu?! Drogę cierpień ich rodziny w getcie, do tego końca w Treblince?! Jaka ze mnie zwiastunka?! W jednej chwili, moim bezpośrednim świadectwem, jakby zwracam wnuczkom ich najdroższych, i natychmiast odbieram im ich wszystkich w zakończeniu!

Cipi i Aliza nie miały nawet pojęcia, że ich ojciec posiadał brata i dwie siostry. Nic nie wiedziały o istnieniu Beli, Tadka, Elusi, których ja widywałam codziennie w ciągu tych lat w getcie, rosłam wśród nich i wchłaniałam w siebie ich uśmiechy i łzy, wyrazy radości albo gniewu, depresję bezradności wobec wyroku totalnej, nieuniknionej zagłady.

Nie wiedziałam od czego zacząć, o czym najpierw opowiedzieć, jak opowiedzieć o tym najgorszym, żeby bolało mniej, kiedy w naszym spotkaniu i w naszej niesamowitej rozmowie zrobić to?

– A co stało się w końcu ze sparaliżowaną Doktor Geszychter? – powtarzają pytanie.

Muszę odpowiedzieć, nie ma co zwlekać. Nie można umknąć prawdzie, strasznym faktom, chociaż staram się opisać tych ludzi z lżejszego okresu tamtych lat, z początku mojej znajomości z nimi w Warszawie na Muranowskiej, mojego własnego początku w świecie wojny i Holocaustu, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, co gotuje nam niedaleka przyszłość.

A kiedy już odgadliśmy byli TO ze sposobu, jakim łapali i zganiali na Umschlagplatz i pchali do wagonów bydlęcych – niejedni woleli umrzeć przedtem wraz z obezwładnionymi chorobą bliskimi, maleńkimi dziećmi, połykając popularną w tym okresie w getcie pigułkę cyjanidu, która natychmiast wyzwalała z mąk. Tak umarła w swym łóżku Dr Fania Geszychter. Słowa te z trudem przeszły mi przez usta. Łzy paliły oczy wszystkich nas.

Otrzymałam od nich piękne zdjęcie Fani Geszychter z jej lat młodości. I znów mogłam spojrzeć w jej twarz nie tylko w zakamarkach mojej pamięci. Trudno mi było uwierzyć, że ta rzeczywistość nie jest snem, że ta przeszłość stamtąd i teraźniejszość tutaj łączą się w jeden prawdziwy fakt.



Dr. Fania Geszychter

Świat tamten i obecny! Kilka niezmiernie wzruszających godzin w moim domu, łzy wspólne i przedziwna bliskość między nami, a jeszcze przed kilkoma dniami nie wiedziałyśmy o istnieniu jedne drugich.

I ja, która zwracam wnuczkom Geszychterowej ich przeszłość, przynoszę drogą im wiadomość o ich przynależności rodzinnej – a one obdarzają mnie świadomością kontynuacji życia, sensem pamiętania, opowiadania, pisania. Przeświadczeniem, że wszystko w życiu może się zdarzyć.

Pożegnałyśmy się mocnym, długim uściskiem i pocałunkami, które wyraziły więcej od słów. Ale nie mogę wrócić do siebie po tym spotkaniu, oderwać się od intensywnych wspomnień, od tej przeszłości, która nie chce umrzeć i wstaje wciąż na nowo do życia różnymi drogami.
 

listopad 2004


Zygmunt and family in Oborniki near Wroclaw, 1956

העבר שלא רוצה למות

Halina Birenbaum Web Site

Last updated April 18th, 2006

Home

My Israel

Father

Album

Gombin

Plock

Trip

SHOAH

Communities

Heritage

Searching

Roots

Forum

Hitachdut

Friends

Kehilot

Verbin

Meirtchak

Treblink

Bialystok

Halina

Chelmno

Mlawa

Testimonies

Personal

Links

Guest Book

WE REMEMBER! SHALOM!